IMPRESSIONS
| ![]() | REMINISCENCES
|
1 Sierpnia 1944 roku miałem osiem lat. Było słoneczne popołudnie. Siedząc w
kucki bawiłem się w kałuży pozostałej po przelotnym deszczu. Usłyszałem dźwięk
przypominający wbijanie gwoździ i podniosłem się. Zobaczyłem eleganckiego pana
strzelającego z dużego karabinu. Wylot lufy karabinu miał dziwny, lejkowaty kształt i
wylatywał z niego płomień. Elegancki pan stał przy płocie sąsiedniego domu. Był w
jasnobrązowych pumpach, mial szczupłą sylwetkę, na ramieniu, chyba prawym, miał
biało-czerwoną opaskę. Nie zdążyłem zobaczyć nic więcej, gdyż nadbiegła moja matka
i zaciągnęła mnie do piwnic kamienicy w której mieszkaliśmy. W piwnicy, na
prymitywnych ławach, przechowywanych przez dozorcę od czasu oblężenia Warszawy
w 1939 roku, siedzieli już sąsiedzi. Mówili że powstańcy zaczęli powstanie, że
Warszawa będzie wolna, Niemcy uciekną, a potem przyjdą bolszewicy i czerwona
armia.
O czerwonej armii słyszałem pierwszy raz z pół roku wcześniej, w zimie, kiedy
bawiliśmy się ołowianymi żołnierzami. Jędrek Kiełbasiński powiedział mi wtedy że ona
tak się nazywa bo wszyscy żołnierze chodzą w czerwonych mundurach. Nie bardzo mu
wierzyłem. Ołowiani żołnierze którymi się bawiliśmy ubrani byli na zielono i mieli
brązowe buty. SS-mani z pobliskich koszar byli ubrani na czarno. Do czerwonego
munduru żołnierze musieliby mieć czerwone buty, a żołnierze w takich butach nie
chodzą. Jędrek Kiełbasiński próbował więc mnie oszukać. Kiedy mu to powiedziałem
dał mi syfona. Ale teraz o czerwonej armii mówili dorośli. Mówili że jak przyjdzie
czerwona armia to będzie "co twoje to moje". Co ważniejsze mówili że czerwona armia
chodzi bez butów. To załatwiało sprawę. W czerwonym mundurze ale boso - to było
możliwe.
Mama była bardzo zdenerwowana, mówiła półgłosem, sama do siebie. To się jej
rzadko zdarzało. Słyszałem:
- To szaleństwo, głupcy, zrujnują miasto, wszyscy zginiemy.
Nie wiedziałem kim są "głupcy", ale pytać było niebezpiecznie. Miałem pod powiekami
obraz wysokiego pana, byłem pewien że nigdy go nie zapomnę. Wiedziałem że każdy
strzał z jego karabinu był celny i chciałem zobaczyć go triumfującego, ale z Mamą nie
miałem szans. Mama była zła i można było oberwać.
Eleganckiego pana nie zobaczyłem już nigdy. Następnego dnia, przyszedł do
piwnicy inny pan, też powstaniec, miał białoczerwoną opaskę na ramieniu. Był niższy i
nie taki elegancki. Przyniósł po dwie marchewki na dziecko, i mówił że Warszawa jest
prawie wolna i że na razie chodzenie po ulicach jest niebezpieczne. Mówił że w
związku z tym należy wykuć podziemne przejścia między piwnicami naszego i
sąsiedniego domu. To mi się bardzo podobało.
Dzień czy dwa później Mama powiedziała że teraz mniej strzelają i możemy
wrócić do mieszkania, ale tylko do kuchni, bo jest osłonięta. Kiedy siedzieliśmy w
kuchni przyszedł Romek Hartman i okazało się że on jest też powstaniec. Miał szeroki
wojskowy pas i przypięty do pasa granat. Mama bardzo się dziwiła że Romek jest w
powstaniu, bo był tylko trzy lata starszy od mojego brata, a Maciek miał tylko dwanaście
lat. Zapytałem go czy ma rewolwer, bo chciałem żeby mi pokazał, ale Romek
powiedział że broń zdobywa się na wrogu. Dodał że lada dzień dostanie drugi granat, a
tego co ma, nie może dać mi do ręki, bo regulamin tego zabrania. Mama znów się
zdenerwowała. W ogóle Mamę było teraz bardzo łatwo zdenerwować i lepiej było
uważać. Ciekawy byłem co się dzieje z Kryśką Hartman. Nie było jej w mojej piwnicy bo
Hartmanowie mieszkali w innym bloku. Na wiosnę tego roku Kryśka często, kiedy
dorosłych nie było w domu bawiła się z moim bratem. Kiedy bawili się u Kryśki brat nie
chciał mnie zabierać na zabawę, ale kilka razy bawili się u nas w domu i nie mogli mnie
się pozbyć.
Już wiedziałem co robił elegancki pan pierwszego dnia powstania. Nie dalej niż
pięćdziesiąt metrów od naszego domu były koszary SS. Elegancki pan, razem z innymi
powstańcami próbował je zdobyć. Koszar nie zdobyli i wielu powstańców poległo. Nie
wierzyłem żeby ten pan mógł zostać zabity.
Te koszary SS interesowały mnie już przedtem. Widziałem SS-manów (nie
mówiliśmy o nich "żołnierze") jak ćwiczyli rzut granatem, na placu przed budynkiem.
Wjazd do koszar był zagrodzony szlabanem. Wartownik siedział w pomalowanej w
czarno-białą jodełkę budce. Unikałem chodzenia chodnikiem po stronie koszar, w ogóle
bałem się gdy mijałem SS-mana na ulicy. Jednak na krótko przed powstaniem
ciekawość przemogła strach. Na wszystkich rogach budynku koszar budowano bunkry.
Wybrałem sobie róg najdalszy od bramy i godzinami przyglądałem się jak pracują
murarze. Zrobienie bunkra jest proste, jeżeli tylko budynek jest podpiwniczony. Usuwa
się cegły z rogu - metr w górę i metr wzdłuż każdego boku. Buduje się nowy róg,
wysunięty z pół metra wzdłuż każdej ściany budynku i zaopatrzony w poziome szpary
strzelnicze. Tak właśnie zrobione były bunkry w koszarach SS. Później, kiedy murarze
skończyli robotę już tam nie chodziłem - bałem się że w bunkrze może siedzieć SS-
man.
Od któregoś dnia powstania zamieszkaliśmy w piwnicach na stałe, to znaczy do
kiedy Niemcy uciekną. Wydawało mi się że wszyscy mieszkańcy domu przenieśli się do
piwnicy, w każdym razie były tu wszystkie znajome dzieci. My z bratem i matką
mieliśmy miejsce w środku piwnicznego korytarza. Siedząc na naszej koi mogłem
widzieć dużą rurę gazową wychodzącą z otworu w ścianie po mojej lewej stronie,
przechodzącą pod stropem piwnicy i wchodzącą do otworu w ścianie po prawej stronie.
Prawie każdego dnia wieczorem duży szary szczur wynurzał się z prawego otworu,
dostojnie defilował wzdłuż całej długości rury i znikał po lewej stronie. W sposobie w
jakim szedł było coś bardzo zdecydowanego. Bardzo szybko szczur stał się dla nas
atrakcją, na którą co wieczór czekaliśmy. Więcej - szczur był dla nas wyzwaniem,
chcieliśmy go zatrzymać. To Jacek Patycki wpadł na pomysł żeby wystawić przeciw
szczurowi żołnierzy. Zaczęliśmy od samotnego piechura w zielonym mundurze i
brązowych butach. Szczur nawet się nie zatrzymał, w marszu barkiem strącił naszego
bohatera w dół i pomaszerował dalej.
Także każdego dnia wieczorem odbywało się nabożeństwo. Biuro administracji
naszego domu, które było na parterze, kilka metrów od drzwi od piwnicy służyło za
kaplicę. Spiewaliśmy nabożne pieśni, przeważnie smutne jak "Kto się w opiekę" albo "Z
dymem pożarów". Wieczory były więc uporządkowane, najpierw był szczur a potem
nabożeństwo. Czasami jednak szczur się spóźniał i musieliśmy iść na nabożeństwo
bez niego.
Któregoś dnia SSmani wypędzili nas na sąsiedni plac, gdzie na anemicznej
trawie siedzieli już mieszkańcy z domu, położonego między koszarami i nami. Z
głośnika powieszonego na słupie nadali rozkaz Hitlera, najpierw po niemiecku, a
później jakiś pan mówił dziwnie po polsku. Rozkaz mówił że Warszawa ma być
zniszczona, tak żeby kamień na kamieniu nie został. No i wtedy jak ten pan to mówił, to
sąsiedni dom - ten który stał między nami a koszarami SS - zaczął się palić. Ludzie
zaczęli płakać i wyrzekać. Mama mówiła że zaraz podpalą nasz dom. Pan Grusza
powiedział że nie, bo nas Niemcy wypędzili bez rzeczy, a tamtym z sąsiedniego domu
pozwolili zabrać na plac, to co mogli unieśc z mieszkania. Powiedział że nas nie
podpalą. Rzeczywiście, po jakimś czasie mogliśmy wrócić do domu. Ludzie mówili, że i
tak mamy szczęście że to byli SS-mani a nie Kałmucy. Podobno na Belgijskiej Kałmucy
urządzili sobie zabawę i idąc wzdłuż ulicy wrzucali granat do okienka każdej piwnicy.
Szczur wciąż miał przewagę nad naszą armią. Nawet trzech wyborowych
żołnierzy nie moglo dać mu rady. Jeden z nich zaginął w czasie bitwy - wpadł za rurę
do dziury w murze. Parę dni później inny żołnierz poległ w starciu - odłamała mu się
podstawka.
Dorośli mówili, że będzie głód i ciągle rozmawiali o żywności. Któregoś dnia pan Winter
wpadł na pomysł żeby zebrać pomidory z klombu na podwórzu. Problem był w tym że
klomb był w zasięgu ognia z koszar SS. Pan Grusza powiedział że do dzieci nawet
Niemcy nie będą strzelali. Nie wiem dlaczego to byłem akurat ja, w każdym razie
dostałem białą chorągiewkę i pan Winter powiedział mi żebym poszedł zebrać
pomidory z klombu. Nawet się nie opierałem, ale kiedy już mialem wyjść na podwórze
zacząłem się bać. Jedni mówili, że najlepiej żebym się czołgał, inni żebym poprostu
wyszedł powiewając białą chorągiewką. Nie pamiętam co zostało zdecydowane, co
zresztą i tak nie miało znaczenia, bo wyszedłem na jakieś trzy kroki do przodu i szybko
uciekłem z powrotem. Powiedziałem panu Winterowi że na klombie nie było już
żadnych pomidorów. Pan Winter popatrzał na mnie, potem na klomb i powiedział:
- rzeczywiście nie ma.
Na to Pani Niczmanowa powiedziała:
- co też pan opowiada, przecież tam aż czerwono od pomidorów.
Pan Winter powtórzył jeszcze raz, tym razem głośniej:
- na klombie nie ma pomidorów.
Pani Niczmanowa popatrzała na Pana Wintera i wybąkała:
- rzeczywiście, nie ma.
Byłem zdziwiony że dorośli tak szybko się ze mną zgodzili.
Szczur wciąż wygrywał bitwy. Nasz oddział grenadierów został zdziesiątkowany.
Dowódca oddziału spadł z rury i został zmiażdżony butem któregoś z dorosłych.
Któregoś dnia Jacek powiedział że w naszym domu jest pełno Niemców. Łatwo
jest ich rozpoznać po nazwiskach. Pani Lindorfowa, pan Kochman, pan Żurman, pani
Rotsztajnowa to wszystko Niemcy. Maciek powiedział że Żydzi też mają niemieckie
nazwiska. Jacek powiedział, że Żydów już nie ma bo ich Niemcy w zeszłym roku wybili.
Bulek Winter powiedział że to że Żydów już nie ma to prawda, ale o Niemcach to
nieprawda, bo mimo, że Winter jest niemieckim nazwiskiem on jest Polakiem, a Romek
Hartman jest nawet powstańcem. Powiedział, że jego rodzina była w Polsce dwieście
lat. Ja pomyślałem o Kryśce Hartman i przyznałem rację Bulkowi. Powiedziałem, że
Jacek nie lubi pani Rotsztajnowej od czasu jak oberwał za ganianie jej kota.
Piwnica była oświetlana lampami karbidowymi. Przed powstaniem Niemcy
włączali elektryczność na kilka godzin dziennie. Teraz oświetlenie elektryczne
skończyło się całkowicie w początku powstania. Zwykle dla oszczędności paliła się
tylko jedna lampa, zawsze sycząc i migocząc, gdyż wysokość płomienia zależała od
chwilowego ciśnienia generowanego gazu. Tego wieczoru paliły się dwie karbidówki, i
w dodatku pan Winter załadował do nich więcej niż zwykle karbidu, aby dłużej świeciły.
Chodziło o to, by pan Żurman, który przekradł się ze Sródmieścia mógł zrelacjonować
swoje przygody bez przerywania. Ulice Sródmieścia były zatarasowane barykadami,
żeby ułatwić obronę przeciw niemieckim czołgom. Barykady były zrobione z
przewróconych tramwajów, samochodów, ułamków muru, bruku ulicznego, cegieł i
takich rzeczy jak meble. Nie mogłem pojąć, jak można przewrócić tramwaj, ale byłem
przekonany że powstańcy wiedzą jak to zrobić.
Barykada - to jest to co musimy zrobić aby pokonać szczura. Kiedy nasza armia
będzie za barykadą - szczur nie może zwyciężyć. Rozdwoiłem uwagę - jednym uchem
słyszałem Jacka mówiącego, że da na szczurzą barykadę swój drewniany tramwaj, a
drugim jak pan Żurman mówi że niemieckie bomby przebijają sklepienia domów i
eksplodują w piwnicy. I właśnie wtedy wybuchnęła karbidówka po mojej lewej stronie.
W zamkniętym pomieszczeniu piwnicy niegłośny sam w sobie wybuch sprawiał
wrażenie potwornej detonacji; górna część lampy wyleciała w górę obracając się dnem
do góry i wbiła się w sufit tak że palnik sterczał jak kaczy dziób do dołu. Teraz rzeczy
zaczęły dziać się szybko i równocześnie. Pani Dobiecka wskazując prawą ręką na
kaczy dziób piszczała:
- bomba, aaa...,
Jednocześnie lewą ręką próbowała zatkać sobie uszy w oczekiwaniu na wybuch. Pan
Żurman wyprostował się i zakomenderował:
- Wszyscy padnij ! Tylko bez paniki.
Z podniesioną głową, skoncentrowany, pan Żurman wydawał się zdolny do opanowania
każdej sytuacji. Pani Smolińska nie mogła tego widzieć, bo naciągnęła sobie na głowę
koc leżący dotąd na jej kolanach. Spod koca dochodziło stłumione:
- Zdrowaś Mario, Łaskiś Pełna...
Cień pana Żurmana na ścianie piwnicy mówił mi:
- Ufaj dowódcy.
Krzyknąłem:
- Tak jest,
i rzuciłem się na ziemię, nie tracąc bomby z oczu. Piotrek powiedział:
- Proszę pana, proszę pana, mnie nie wolno padać w tym ubraniu,
a Jacek, trzymając w ręku drewniany tramwaj, zaczął przedzierać się w kierunku lampy
mówiąc:
- Ja muszę zobaczyć bombę.
Traf chciał, że pan Kowal który na komendę pana Żurmana dał nurka pod pryczę był na
jego kursie. Jacek potknął się o nogi pana Kowala i wypuścił z ręki drewniany tramwaj.
Tramwaj zakreślił parabolę i wylądował zderzakiem na dolnej części pleców pani
Smolińskiej. Pani Smolińska odrzuciła koc, podniosła się i powiedziała:
- Jestem ranna. Trafił mnie odłamek.
Pan Żurman krzyknął:
- Sanitariusze. Rannych na punkt opatrunkowy.
Powiedziałem:
- Proszę pana, tu nie ma sanitariuszy.
Pan Kowal wstał spod pryczy i otrzepując się z kurzu powiedział zimno:
- Panie Żurman, tu nie tylko nie ma sanitariuszy ale tu nie ma bomby. Coś panu
na rozum padło.
Pani Smolińska masując obolałe miejsce, ze wzrokiem utkwionym w pana Żurmana
powiedziała:
- Pełno tu dywersantów którzy tylko czekają żeby człowieka ugodzić w plecy,
a po namyśle dodała:
- Niektórych łatwo można rozpoznać bo wszczynają panikę.
Od tej pory ceniliśmy karbidówki wyżej niż oświetlenie elektryczne.
Następnego dnia zbudowaliśmy antyszczurzą barykadę. Kadłub Jacka tramwaju
stanowił jej główną część, kawałki podwozia i koła blokowały resztę rury. Szczur
doszedł do barykady, wspiął się na nią i trafił na sufit piwnicy. Nie spiesząc się zawrócił
i zniknął w otworze z którego się wynurzył. Odnieśliśmy zwycięstwo.
Rano zobaczyliśmy że barykada została zniszczona. Szczur powrócił w nocy i przegryzł się przez bok tramwaju, poszerzając otwór okienny.
Na Mokotowie powstanie skończyło się wcześniej niż w Śródmieściu, które
jeszcze się trzymało. Niemcy przyszli wieczorem, powiedzieli, że oni wiedzą że tu
siedzą powstańcy i żeby powstańcy natychniast się poddali. Nikt się nie zgłosił. Niemcy
zakazali wychodzić z piwnicy i całą noc siedzieliśmy zamknięci. Rano wyprowadzili nas
na Madalińskiego. Po przeciwnej stronie ulicy stały zarekwirowane przez Niemców
wozy konne pełne zrabowanych rzeczy.
Prowadzili nas ulicą Madalińskiego w stronę Alei Niepodległości. Ulica płonęła, z
okien domów buchały płomienie. Przez chwilę wydawało mi się że któreś z dzieci
uderza w klawisze dziecinnych cymbałków. To szyby wypadające z płonących ram
okiennych uderzały o bruk. W pewnym momencie mama obejrzała się do tyłu i
powiedziała że nasz dom też już się pali.
W hali fabrycznej Polskich Zakładów Lotniczych na Okęciu powiedzieli nam
przez megafony, że nic nam się nie stanie. Potem powiedzieli że mamy oddać
wszystkie kosztowności, zegarki i pieniądze dla wzmocnienia wysiłku wojennego
Rzeszy Niemieckiej. Kto nie odda zostanie ukarany. Tak straciliśmy Mamy zegarek.
Noc spędziliśmy na betonowej podłodze hali. Bylem wystraszony i głodny.
Do Warszawy wróciliśmy w Kwietniu 1945 roku. Frontowa część naszego domu
była wypalona, ale nasze mieszkanie ocalało. Mieliśmy dużo miejsca do zabawy, bo
połowa okolicznych zabudowań była wypalona lub częściowo zburzona. Zabawek nie
brakowało, począwszy od wypalonego samochodu pancernego na Wiśniowej aż do
niewypałów pocisków moździeżowych, różnego rodzaju prochu i nabojów.
Ekshumacja była bardzo blisko płotu gdzie pierwszego dnia powstania widziałem
wysokiego, eleganckiego pana. Dwóch robotników odkopywało ciało a pani z opaską
Polskiego Czerwonego Krzyża miała jakieś papiery. W pobliżu czekała furmanka aby
przewieźć ciało na cmentarz. Pani z PCK mówiła
- Panowie, przede wszystkim dokumenty. Mamy tyle nazwisk o które rodziny
wciąż pytają. Proszę ostrożnie.
Wydawało mi się że pani z PCK nie będzie zainteresowana tym, co można
znaleźć w schronie przeciwlotniczym który Niemcy wybudowali koło naszego domu.
Schron, wkopany w ziemię, tak że z zewnątrz widać było tylko lekkie wzniesienie, był
miejscem gdzie się często bawiliśmy. Schron miał dwa wejścia, i był tak niski że nie
można było się wyprostować. Kiedy mama przywiozła nas do Warszawy w Kwietniu
1945 roku, wejścia były zasypane ziemią. Odkopanie wejść zajęło nam ze dwa
miesiące, głównie dlatego że początkowo byliśmy z bratem jedynymi dziećmi w domu.
Potem wrócił Bulek a także Jacek i Piotrek Patyccy. Wnętrze schronu śmierdziało, było
wilgotno i brudno. Kiedy znaleźliśmy tam ludzką czaszkę przez tydzień nie
wchodziliśmy do schronu. Była to jednak tak znakomita kryjówka, że zaczęliśmy
schronu używać bawiąc się w chowanego, a potem przenieśliśmy czaszkę w ślepy
koniec schronu, żeby nam nie przeszkadzała. Zaraz potem znaleźliśmy drugą czaszkę i
przenieśliśmy ją w to samo miejsce. Koło czaszek nie wolno się było chować. Czaszkę
w której było mniej zębów nazywaliśmy niemiecką, a tą drugą - czaszką Polaka.
Chodziłem do szkoły na Narbutta. Miałem męczące sny; najgorszy był sen w
którym śniło mi się że goniony przez SSmanów uciekam dachami domów. Najczęściej
spadałem, choć zdarzało się że byłem schwytany. W szkole byłem faworytem naszej
wychowawczyni pani Siwczyńskiej. Pomogło mi to, kiedy eksperymentując z prochem
artyleryjskim podpaliłem moją ławkę podczas lekcji polskiego. Woźny szkolny pan
Grzelak ugasił pożar kilkoma wiadrami wody. Przy okazji całe wiadro wody dostało się
mnie. Co gorsza cały mój podręczny arsenał został skonfiskowany. Szczególnie
bolesna była strata dwóch rakiet i dużego naboju śrutowego do dubeltówki. Mokry i
nieszczęśliwy trafiłem do gabinetu Dyrektora, gdzie w obecności pani Siwczyńskiej
Dyrektor powiedział mi, że dla bandytów nie ma miejsca w jego szkole i że jestem
wyrzucony. Pani Siwczyńska powiedziała żebym wyszedł i zaczekał w sekretariacie.
Przez niedomknięte drzwi słyszałem jak Dyrektor wrzasnął kiedy mówiła że mojego ojca
zamordowali w Katyniu bolszewicy.
- Proszę pani. Za takie gadanie się siedzi. Ja tego nie słyszałem.
- Panie Dyrektorze, dziecko jest wygłodzone, zaniedbane. Bóg wie jakie szramy
zostały po powstaniu. Nim trzeba sie zająć, a nie wyrzucać.
Nie uważałem siebie za zaniedbanego. Wygłodzony też nie byłem; kilka razy w
czasie wojny widziałem kiełbasę, a co najmniej dwa razy ją jadłem. Poza tym byłem
bogaczem - trzy dni wcześniej znalazłem w gruzach zdekompletowane parabellum. To
było warte co najmniej sto kulek, albo dwa granaty.
Matka Jacka i Piotrka, pani Patycka była kierownikiem literackim teatru Syrena,
znała wielu aktorów, i później dzięki niej bywałem za kulisami Syreny. Moja pierwsza
wizyta w teatrze odbyła się także dzięki jej protekcji. Dawano Dziadka do Orzechów.
Bylem olśniony. Nigdy przedtem nie widziałem takiego bogactwa kolorów, ruchu i
głosu. Był to specjalny spektakl dla małych dzieci i aktorzy podtrzymywali konakt z
widownią, zadając pytania a często prosząc dzieci o radę. Kiedy na scenie pojawił się
Król Szczurów, jeden z aktorów zapytał dzieci:
- lubicie go?
Odpowiedzią było chóralne "nieeee". Nieoczekiwanie, nawet dla mnie samego, ja
wołałem "tak". Kiedy cała widownia już ucichła, ja stałem i krzyczałem "tak, lubię króla
szczurów". Nie wiem czego spodziewał się aktor zapraszając mnie na scenę i pytając
dlaczego. Powtarzałem z płaczem:
- Szczur był najdzielniejszy. Był dzielniejszy niż powstańcy.
I wtedy przypomniałem sobie co zdarzyło się w czasie powstania. SS-mani
przyszli któregoś popołudnia. Byłem blisko wejścia kiedy wpadli do piwnicy. Najpierw
był przerażający krzyk:
- Hande Hoch !
Dwie czarne sylwetki na tle jasnego otworu wyjściowego obwieszone były bronią.
Jeden z nich krzycząc - Weg - ulokował się w kącie piwnicy wypchnąwszy stamtąd
pana Gruszę i wodził dookoła lufą rozpylacza. Drugi, wyjąc - Schnell - kierował pana
Gruszę i innego, niskiego pana, którego nie znałem, w górę schodów, kopiąc ich i
popychając. Wiedziałem że któryś z SS-manów zaraz mnie zabije. Nie próbowałem
uciekać, krzyczałem tylko z całych sił. Pan Grusza i niski pan byli już u wyjścia z
piwnicy, SS-man z rozpylaczem wyszedłszy z kąta piwnicy cofał się w stronę schodów.
Wśród nagłej ciszy pani Pojawska powiedziała:
- Pani Olasowa niech pani uspokoi dziecko bo nas tu wszystkich zastrzelą.
SS-man, który był już u podnóża schodów odwrócił się w jej stronę, lufa rozpylacza
zataczając łuk w pewnym momencie patrzała wprost na mnie. Mój krzyk przeszedł w
wycie, nikt się nie poruszał. SS-man wyszedł. Usłyszałem dwie serie strzałów. W
piwnicy była cisza. Potem pani Gruszowa zaczęła krzyczeć:
- Ludzie! Oddajcie mi męża.
Trupy leżały kilka dni na podwórku, przy wejściu do piwnicy. Potem usłyszałem
że Niemcy pozwolili ich pochować i kilku mężczyzn wykopało grób na podwórkowym
trawniku. Pan Kowal wracając z podwórka powiedział:
- Jak się to powstanie szybko nie skończy, to nas wszystkich rozwalą.
Tej nocy śniło mi się powstanie. Król szczurów w purpurowym płaszczu siedział
na tronie pośrodku naszej piwnicy. Po lewej stronie Króla siedział pan Grusza, a po
prawej niski pan, którego nazwiska nie znałem. Herold stojąc z prawej strony tronu
czytał z wielkiego pergaminu:
- Czyni się wszem i wobec wiadomym, że wszystkie głupoty są unieważnione.
Wśród tłumu rozpoznałem Mamę i pana Kowala z żoną. Z tyłu tłumu widziałem
grupy ludzi w czerwonych koszulach. Przesunąłem się w stronę pana Kowala i
zapytałem:
- Proszę pana, a co z SS-manami ?
Pan Kowal krzyknął, przerywając heroldowi:
- Właśnie, a co z SS-manami ?
Król Szczurów powiedział poważnie:
- SS-mani to źli ludzie.
Zapytałem:
- Czy znowu będzie powstanie?. Ja już byłem w jednym. Ja nie chcę drugiego
powstania.
- W Polsce dzieje się źle, ale drugiego powstania nie będzie - odpowiedział Król
Szczurów.
Mama powiedziała:
- Królu Szczurów, gdzież jest Wielki Porządek Rzeczy ? Gdzież
sprawiedliwość ?
Król Szczurów odpowiedział:
- Trudno mówić o porządku wśród gruzów i trupów. Co czwarty mieszkaniec tych
ziem poległ. Rządzą barbarzyńcy.
Tu Król Szczurów wskazał na mnie:
- Może on doczeka i zobaczy Wielki Porządek Rzeczy o ktorym mówicie.
Zasnąłem głęboko. To był mój ostatni sen o powstaniu. Miasto zmieniało się.
Spalona część naszego domu została odbudowana, schron lotniczy został rozebrany.
Rosłem szybko. Zainteresowałem się książkami i sportem. Z Jackiem i Bulkiem
założyliśmy klub piłkarski i grałem na prawym ataku. Sprawy miały się dobrze. Nie
uświadamiałem sobie jeszcze, że coraz więcej przybywa portretów ponurego
generalissimusa z wąsami.
![]() | ![]() | ![]() |
[Previous] | [PolScapes Home] | [Next] |